Bajka o Janie i zatrzymanym czasie

Dawno temu wydarzyła się niezwykła historia.
A było to tak...
- Ciiii... idzie - zawołał cichutko Psotek do swoich braci, po czym sturlał się prędziutko z górki i zatrzymał w bezruchu.
- No! Szybciej bo zauważy - ponaglił maruderów.
-Hihihihi - nie zauważy, oni nigdy nie zauważają - zaśmiali się Psotkowi bracia otrzepując się z liści i stając obok siebie.

- No ruszcie się, Stukotek, Śmiechotek... albo nie, już lepiej tam zostańcie i cicho sza!
Poranne słońce przebijało świetlistymi smugami korony drzew, oświetlając ścieżkę, którą ktoś najwyraźniej nadchodził.
Psotkowi bracia zastygli w zupełnym bezruchu.
- Hahaha - zabrzmiał wesoły śmiech wędrowca - ależ nie bójcie się małe psotniki.
Śmiechotek szturchnął Stukotka palcem i półgębkiem wyszeptał - Ech, nabiera nas, nie ruszajmy się.
Wędrowiec zrobił jeszcze dwa kroki i już miał zamiar usiąść na omszałym kamieniu gdy ten nagle wrzasnął i odskoczył w bok.
-No, no! Tylko bez takich poufałości - to mówiąc kamień wyszczerzył zęby i nastroszył na sobie zielonkawy mech.
-Właśnie, właśnie! - dołączyli się Stukotek i Śmiechotek przekrzykując się wzajemnie.
Wędrowiec stał oblany gorącym blaskiem słońca a jego twarz ledwie widoczna w cieniu dużego, słomianego kapelusza i błyszczące oczy skierowane były na przekrzykujące się psotniki.
- Idę już kilka dni, nagle patrzę a tu kamień stoi przy drodze. Usiąść sobie chciałem ale nie dosyć, że ten kamień mówi to jeszcze biega. A jeśli kamienie biegają i gadają to na pewno są to leśne psotniki.
- No i poznał się na nas, spryciarz jeden - mruknął nieco markotnie Stukotek.
- A nie wygląda na cwanego - iiiihihihi - psotniki zaczęły trząść się ze śmiechu.
- Wyglądam czy nie ale was poznałem. Za to musicie spełnić jedno moje życzenie.
- E tam życzenie - nabzdyczył się Śmiechotek - nie lepiej to w domu siedzieć i nogi grzać przy piecu a nie włóczyć się po lasach?
- Przecież lato jest... - zamruczał Psotek patrząc dziwnie na Śmiechotka.
- Ech przyjaciele - powiedział wędrowiec - znam ja wasze obyczaje i na nic te wykręty. Jeśli ktoś spotka w lesie psotniki i je rozpozna, to muszą one spełnić jedno jego życzenie, tak mówi Księga Dobrych Życzeń.
- I ja właśnie mam jedno takie życzenie - dodał po chwili namysłu.
- Tylko niech to nie będą pałace i góry złota, to takie nudne - jęczał Stukotek.
- I nie księżniczki - dodał Śmiechotek - limit na księżniczki wyczerpaliśmy w zeszłym roku.
Wędrowiec zdjął z ramienia podróżną sakwę, odłożył wędrowny kij i usiadł pośród psotników na trawie. Następnie zdjął słomiany kapelusz i teraz można było zobaczyć jego młodą twarz i wesołe spojrzenie. Psotniki wyglądające jak duże, omszałe kamienie wpatrywały się w niego z ciekawością.
- To słuchajcie psotniki jedne, życzę sobie.... życzę sobie....
- O rany no powiedz wreszcie - wyjęczał przebierając nogami z niecierpliwości Psotek.
- Życzę sobie byście zjedli ze mną śniadanie.
- Też wymyślił, phi - wzruszył ramionami Stukotek - a co sobie życzysz na to śniadanie?
- Nic, bo wszystko mam w sakwie. Jest chleb i ser, to nam wystarczy - powiedział wędrowiec.
- Ale ponieważ mamy razem zjeść śniadanie chciałbym byśmy się sobie przedstawili - powiedział wędrowiec, po czym dodał - mówią na mnie Jan.
- A ja jestem Psotek - powiedział Psotek - a to moi bracia, Stukotek i Śmiechotek.
Po chwili niezbyt długiej nasi biesiadnicy już najedzeni, leżeli wygodnie na trawie.
- Powiedz mi Janku - zaczął rozmowę Śmiechotek - dlaczego nie chciałeś od nas bogactwa, tak jak inni ludzie, którzy nas rozpoznali.
- Hm... -  mruknął Jan drapiąc się w kolano - a nie uważasz, że bogactwem jest także towarzystwo innych ludzi, z którymi możemy porozmawiać albo zjeść śniadanie?
- No dobrze ale czekaj - nie dawał za wygraną Śmiechotek - my nie jesteśmy ludźmi, prawie nikt nas nie rozpoznaje, wszyscy myślą, że jesteśmy zwykłymi kamieniami przy drodze i mijają nas jakbyśmy zupełnie nie istnieli.
- No właśnie - powiedział Jan - trzeba mieć otwarte oczy i zauważać to, co wokół nas, bo inaczej możemy przegapić wiele bardzo ważnych spraw, miejsc i ludzi.... albo psotniki, takie jak wy - to mówiąc mrugnął do nich okiem.
- Hyyyy - wyszczerzył się od ucha do ucha Śmiechotek - to milutko.
- Ano milutko - to mówiąc Jan wstał i zaczął zbierać się do drogi - pora już na mnie.
- Zaczekaj - powiedział Psotek - nic od nas nie chciałeś lecz my chcemy dać ci coś na pamiątkę naszego spotkania.
- Chyba mam wszystko Psotku - powiedział Jan - wszystko co chciałbym mieć.
- Tak? - Psotek spojrzał z ukosa na Jana i powiedział - widzisz ten wielki kamień w kształcie ogromnej misy? Przyłóż do niego czoło a otrzymasz dar rozumienia mowy zwierząt, będziesz rozumiał o czym szumią liście i trawy, o czym milczą skały i kamienie i co naprawdę skrywają ludzkie serca.
I tak się stało jak powiedział Psotek.

Przyjaciele pożegnali się i Jan wyruszył w dalszą drogę by przed zmrokiem dotrzeć do osady. Wędrował jeszcze jakiś czas aż wyszedł z lasu na wielką polanę, na której stała stara chatka. Na progu chatki siedział mały chłopiec i spoglądał w stronę nadchodzącego wędrowca.
- Witaj chłopcze, czy twoi rodzice są w domu? - zapytał Jan.
Chłopiec wstał i zrobił kilka kroków w jego stronę lecz z każdym krokiem stawał się starszy i starszy, a gdy był już całkiem blisko stał się starcem z siwą brodą.
- Czas szybko mija - powiedział starzec - czy możesz go zatrzymać?
- Jestem uwięziony na tej polanie złym czarem i jeśli oddalam się od chatki, robię się coraz starszy. Spędziłem tutaj wiele lat i nie pamiętam już jak wyglądają moi bliscy. Czy możesz mi pomóc?
- Nie znam się na czarach - powiedział markotnie Jan – Jak mógłbym ci pomóc?
- Przynieś mi kwiat, który nigdy nie wyrósł i nigdy nie zwiędnie. Taki kwiat zdejmie zły czar i stanę się znowu wolny.
Gdy staruszek wypowiedział te słowa zniknął wraz z chatką w obłoku mgły a do Jana doleciały jeszcze słowa.
- Raz na 100 lat zjawia się chatka, przez trzy dni pojawiać się będzie po czym zniknie by za sto lat zjawić się znowu.

Kwiat który nigdy nie wyrósł i nigdy nie zwiędnie - pomyślał Jan, a to dopiero zagadka.
Wtem powiew wiatru poruszył trawą na polanie, zakołysał drzewami i do uszu wędrowca doleciał szept.
Szszszszsz - zaszumiały pobliskie drzewa – szszukaj Janie, szszszukaj...

Nie ma chwili do stracenia, pomyślał Jan, zatem w drogę. Szedł długo rozglądając się bacznie, czy aby nie napotka gdzieś po drodze tego cudownego kwiatu aż poczuł zmęczenie i przystanął by odpocząć. Najlepszym do tego miejscem wydawał się ogromny głaz, obok którego rosły trzy sosny. Jan z westchnieniem ulgi usiadł opierając się plecami o zimny głaz i wyprostował zmęczone nogi. Już miał się zdrzemnąć na chwilkę gdy nagle, bez żadnego ostrzeżenia głaz zaśpiewał.
- Brum, brum, tralala!
Jan zerwał się na równe nogi i spojrzał podejrzliwie na dziwny głaz.
- Hehehe, on tak zawsze pod wieczór – zaśmiała się jedna z trzech sosen.
Jan powoli zaczynał się przyzwyczajać do tego, że słyszy mowę roślin lecz przecież głazy miały milczeć a ten sobie w najlepsze podśpiewuje.
- Brum, brum, tara bum! – głaz śpiewał w najlepsze jakby rad z nieoczekiwanej publiczności w osobie Jana.
- Głazie zaśpiewałbyś wreszcie coś normalnego – włączyła się do rozmowy druga sosna.
- A po co, za pozwoleniem? Tak jest ciekawiej – odezwał się bardzo grubym głosem głaz – Te nieskomplikowane przyśpiewki pochodzenia, jak przypuszczam ludowego , wprawiają mój umysł w stan błogiego odprężenia.
- No i masz – przemówiła trzecia sosna – znowu zaczyna. Śpiewa albo filozofuje i nie wiadomo co gorsze, hahaha!
Jan słuchając tej wymiany zdań śmiał się w kułak, za nic nie mogąc się opanować.
- Bycie głazem moje drogie sosny, to bardzo odpowiedzialna sprawa – kontynuował swoją wypowiedź głaz, nie zrażony docinkami trzech sosen - Wszystkim się wydaje, że głaz jest jak głaz, czyli spokojny i nieporuszony. Więc staram się być nieporuszony by nie psuć ludziom ich wyobrażeń o świecie.
- Hahahaha – Jan już leżał ze śmiechu na ziemi – O matko, ależ mnie te Psotniki obdarowały.
- A ten co się tu tarza po trawie i rechocze jakby nie miał piątej klepki? – zdumiał się głaz.
- Mam wszystkie klepki – powiedział Jan – lecz drogi głazie, tak wspaniale przemawiasz, że nie sposób cię nie podziwiać.
- I dlatego się tarzasz po trawie? – zapytał głaz – znam bardziej godne sposoby podziwiania.
- O, zapewne, wcale w to nie wątpię – Jan starał się opanować śmiech.
- Co cię do nas sprowadza drogi chłopcze? – zapytał głaz.
- Spotkała mnie bardzo dziwna przygoda i muszę szybko odnaleźć kwiat, który nigdy nie wyrósł i nigdy nie zwiędnie. Ale czy taki kwiat istnieje? – powiedział z powątpiewaniem Jan.
- Hm… zadumał się głaz – Kiedyś, dawno temu, moja prababka opowiadała mi o garncarzu, który potrafił robić z gliny różne rzeczy. Może umiałby zrobić także kwiat?
- To znakomity pomysł! – wykrzykną uradowany Jan – To będzie właśnie taki kwiat, jakiego potrzebuję. Gliniany kwiat nigdy nie wyrasta i nigdy nie więdnie. Jest jak zatrzymany czas!
- No, no… – zamruczała z podziwem pierwsza sosna – całkiem mądry ten nasz głaz.
- Ruszaj Janie do miasteczka – dodał głaz – tam szukaj garncarza.

Pod wieczór Jan dotarł do miasta i bez trudu odszukał domek z warsztatem. Zbliżył się do furtki i zadzwonił małym dzwoneczkiem , którego sznurek dyndał mu przed nosem.
-Dzyń, dzyń, mamy gości, mamy gości! - zawołał dzwonek srebrzystym głosem.
Z warsztatu dało się słyszeć szuranie, potem skrzypnęły drzwi i oczom Jana ukazał się starszy człowiek z uśmiechem na twarzy.
- Witaj chłopcze, już idę otwierać furtkę. Co cię do mnie sprowadza? Rodzice wysłali cię po nowy garnek?
- Ach, nie. To zupełnie niezwykła historia - powiedział Jan.
- Tak? - zapytał garncarz otwierając furtkę i zapraszając gościa by wszedł - Bardzo niezwykła ta historia? To opowiedz mi ją w mojej pracowni garncarskiej, mam jeszcze sporo pracy na dzisiaj - to mówiąc uśmiechał sie tajemniczo.

Gdy Jan przekroczył próg pracowni garncarza stanął oniemiały i rozglądał się wokoło. Na półkach pod ścianami stały piękne garnki, na drewnianym stole mieniły się kolorami miski i talerze a w rogu izby buchał gorącem wielki piec.
- Ojej... - wyszeptał zachwycony Jan - jak się to wszystko robi? Takie miski i dzbanki?
- Toczy się je na kole garncarskim - powiedział garncarz i już chciał pokazać jak to się robi gdy od furtki dobiegło ponowne dzwonienie, więc garncarz wyszedł na spotkanie kolejnego gościa.

Jan przechadzał się po warsztacie garncarza, zaglądając ciekawie do dzbanków i podziwiając pięknie zdobione miski. Wtem, gdy przechodził obok małej półeczki usłyszał głos.
- Ej! No co się tak rozglądasz? Chodź no tu bliżej - głos najwyraźniej dolatywał zza dzbanka stojącego na półce.
Jan ostrożnie odsunął dzbanek i ...
- Ha! Wreszcie trochę światła i przestrzeni! - powiedział gliniany kot siedzący na półce za dzbankiem.
Był to bardzo dziwny i śmieszny kot. Miał szeroką mordkę rozciągniętą w wielkim uśmiechu pokazującym wszystkie zęby.
- No, co? - zapytał kot - kota nie widziałeś? Hy, hy, hy!
- Kota to ja widziałem - odparł Jan - ale niekoniecznie z taką... ee...bez urazy, z taką paszczą.
- Hy, hy - zaśmiał się kot - paszcza to jest skutek uboczny, że tak powiem.
- Jak to skutek uboczny? Najadłeś się czegoś nieświeżego?
- E tam, zaraz nieświeżego - obruszył się kot - Jak Marek, wiesz, garncarz, robił swoje dzbanki to opowiadał mi zabawne historie. Ja się śmiałem a glina niestety wyschła i tak mi już zostało.
- Jak cię zwą? - zapytał kot.
- Wołają na mnie Jan. A na ciebie jak wołają?
- Na mnie to akurat nie wołają, bo jeszcze mnie nie widzieli. To znaczy nikt poza tobą i garncarzem Markiem jeszcze mnie nie widział. Ale, owszem, mam imię - to mówiąc wypiął dumnie pierś. - Jestem Hłę, hyhyhy! - zaśmiał się kot Hłę.
-Widzę, że poznałeś mojego kota - doleciało od drzwi. To garncarz właśnie powrócił i przysłuchiwał się rozmowie Jana z kotem.
- Wchodź Marku i zamykaj drzwi bo przeciąg robisz i jeszcze się dzbanki przeziębią - powiedział kot Hłę.
- Okropny jest czasami ten mój kot - zaśmiał się garncarz - ale cóż, ma rację. Dzbanki się przeziębią, zaczną się trząść z zimna i popękają. Nikt nie chciałby mieć pękniętego dzbanka.
- Opowiedz mi teraz co cię do mnie sprowadza – rzekł garncarz siadając na małym stołeczku.

Jan opowiedział całą swoją historię, od spotkania z leśnymi Psotnikami, przygody na polanie i o dobrej radzie, jaką dostał od głazu.
- Tak, tak – zadumał się garncarz – podobno sto lat temu tą krainą władał pewien król. Był to król łaskawy i dobry dla swoich poddanych lecz niczego nie umiał zrobić na czas. Do wszystkiego zabierał się w ostatniej chwili i z niczym nie mógł zdążyć. Pewnego dnia wezwał mądrego czarodzieja z odległych krain, aby nauczył go jak zatrzymywać czas. Czarodziej przybył do króla i powiedział, że czasu nie można zatrzymać lecz można go mądrze wykorzystać. Król nie chciał tego słuchać więc czarodziej powiedział tak:
- Dobry królu, skoro nie chcesz uwierzyć w moje słowa, więc przekonaj się sam czy mówię prawdę. – to mówiąc klasną w ręce i uwięził króla w chatce na polanie. Wypowiedział jeszcze te oto słowa:
- Raz na sto lat czar zdjęty być może, lecz zdjąć go zdoła tylko kwiat, który nigdy nie wyrósł i nigdy nie zwiędnie.

- Chlip, chlip... - pochlipywał kot Hłę, po czym wysiąkał nos z głośnym brrrum.
-Ależ to z pewnością był król, tam na polanie obok chatki! - zakrzyknął Jan. - Trzeba mu koniecznie pomóc!
- Tak jest! - zawołał kot Hłę - i my mu pomożemy, prawda Marku? - tu Hłę zwrócił się do garncarza z pytającym spojrzeniem.
- Jasne, że pomożemy - odparł garncarz - Janku, trzeba nam tylko tego kwiatu, o którym mówił człowiek na polanie.
-Hy,hy - zaśmiał się kot Hłę – możemy ten kwiat zrobić z gliny.
- Do dzieła przyjaciele - zawołał rozochocony garncarz.
Już po chwili wszyscy trzej mieszali glinę a później wałkowali ją jak ciasto na stole na cienki placek.
- Janku, weź nóż i wykrawaj płatki kwiatu a ty Hłę pomóż mi przy robieniu listków - zawołał Marek - zrobimy kwiat jakiego świat jeszcze nie widział.
- I ja go pomaluję - dodał Hłę.
- Kwiat trzeba jeszcze wypalić w piecu, Janku - powiedział garncarz - bo to jest gliniany kwiat.
Nasi przyjaciele pracowali z takim zapałem, że nawet nie zauważyli jak minęła noc i nastał
kolejny dzień.
Teraz na stole leżał niezwykły kwiat, mieniąc się pięknymi kolorami i delikatnie błyszcząc.
- Dobra robota - powiedział garncarz - teraz biegnij Janku na polanę z naszym kwiatem. Zobaczymy czy zdoła uwolnić króla od złego czaru.
- To ja też pobiegnę - powiedział Hłę - już i tak zbyt długo siedziałem pomiędzy dzbankami.
- A nie boisz się, kocie drogi, że ludzie zauważą... jakby to powiedzieć... że jesteś inny niż wszystkie koty? - zapytał ostrożnie garncarz.
- A co mi tam - parsknął Hłę - inny to wcale nie znaczy, że gorszy. Ja jestem kot Hłę i nie ma drugiego takiego na świecie - zawołał radośnie kot.

Jan z kotem biegli tak szybko, że zdumieni ludzie odwracali głowy by zobaczyć kto się tak bardzo spieszy. Ich zdumienie było jeszcze większe gdy dostrzegali, że to młody chłopiec biegnie w towarzystwie glinianego kota, trzymającego w uśmiechniętej mordce piękny kwiat.
- Coś takiego... - szeptali ludzie między sobą - chyba czary jakieś?

Gdy Jan i kot dotarli na polanę, zobaczyli starą chatkę a na jej progu siedział, tak jak poprzednio, mały chłopiec.

Chłopiec dostrzegł naszych przyjaciół wstał i powoli zaczął się do nich zbliżać, nieustannie wpatrzony w kwiat.
- Idź do niego Hłę - szepnął Jan - zanieś nasz kwiat.
Hłę zrobił kilka kroków i chłopiec spod chatki pobiegł radośnie w jego kierunku. Gdy tylko dotknął kwiatu, przemienił sie w młodego mężczyznę w gronostajowym płaszczu i koronie na głowie.
- Ech! Och! Uch! Hahahaha! Jak wspaniale!! - wykrzykiwał król biegając z radości dookoła chaty.
W końcu zmęczył się tym bieganiem i stanął zziajany.
- Dziękuję wam drodzy przyjaciele – powiedział król.
- Czyli jednak zatrzymaliśmy czas? – zapytał Jan.
- Nie Janku – odparł król – Mądry czarodziej miał rację, czasu nie można zatrzymać.
- Ale przecież czar został zdjęty, prawda? – zapytał ciekawie kot Hłę.
- Tak i wy tego dokonaliście. Dobrze wykorzystaliście czas, tworząc ten kwiat.
- Teraz rozumiem – powiedział Hłę – czyli wystarczy dobrze wykorzystać czas jaki mamy. Masz rację królu, ja także zmarnowałem wiele czasu siedząc ukryty za garnkiem w pracowni Marka. Myślałem, że gdy ludzie mnie zobaczą, będą się ze mnie śmiali bo jestem inny. Ale okazało się, że tak naprawdę każdy jest inny od wszystkich i każdy powinien być z tego dumny, bo jest jedyny i niepowtarzalny.
- A czym zajmował się ten mędrzec – zapytał Jan – może powinniśmy go odszukać?
- Zdaje się… – zastanowił się król - zdaje się, że ten mądry czarodziej był garncarzem.

W pracowni Marka wirowało garncarskie koło, piec buchał gorącem a pracowite ręce garncarza formowały kolejne dzbanki i miski. Lecz co to? Na półce obok dzbanka rozsiadł się wygodnie nowy gliniany kot. Może razem wymyślimy dla niego imię?

Koniec

Copyright by Wojciech Stelmach
Wszelkie prawa zastrzeżone